
Billy, mój drogi Billy!
Moje pierwsze spotkanie z prozą Doctorowa, które summa summarum uznać muszę za udane. Wprawdzie w trakcie lektury samoistnie narzucały się skojarzenia z filmowymi produkcjami ze stajni Scorsese („Chłopcy z ferajny”) czy absolutnego fenomenu, jakim jest „Dawno temu w Ameryce” Sergia Leone, co jednak „Billiemu Bathgate” nie ujmowało ani w akcji ani w konstrukcji bohaterów.
Nowy York, lata trzydzieste XX wieku. Tytułowy Billy, uliczny żongler, przypadkowo trafia pod skrzydła miastowego bonza. Schulz to typ bezwzględny, morderca o poharatanej moralności, wodzący za nos federalnych, doskonały aktor z politycznymi zakusami, mistrz samokreacji i zadawania bólu. Porywa gangsterskiego przeciwnika z zamiarem pozbycia się go tak, jak kiedyś pozbywało się niechcianych kociaków. A właśnie, jeśli o kociakach mowa, nie można zapominać o Loli, przez którą wszystko to, co działo się do tej pory, będzie się działo później.
Gang Dutcha Schultza to zbiorowisko postaci tępych, ślepo zapatrzonych w bossa żołnierzy, choć wśród nich wyróżnia się ten, który prowadzi operacje finansowe, dzięki czemu rośnie majątek Schultza. Berman, bo o nim mowa, staje się nauczycielem Billiego, jest matematyczną alfą i omegą, przewodnikiem, cwaniakiem i mistrzem w przestawianiu cyfr tak, by zawsze uzyskać dodatni wynik. To on wydobywa z chłopca ukryty w nim potencjał – spryt i ciekawość świata. Dzięki niemu Billy coraz pewniej stąpa po bandyckiej drodze, choć ta, usiana niebezpieczeństwami, nie kryje przed nim licznych pokus. Gdy stanie na niej ponętne ciało Loli, Billy będzie miał niełatwy orzech do zgryzienia.
Fabularnie „wszystko gra”, akcja wciąga, a postaci są w istocie krwiste i literacko prawdziwe, jednak zabrakło mi w „Billym” jakieś płynności, która prowadziłaby mnie łagodnie przez historię aż do zaskakującego końca. Być może wynikało to ze zbyt ciężkiego dla mnie stylu autora. Ale to kwestia gustu – warto Doctorowa samodzielnie popróbować.

