Recenzje

Strażniczka domu

Nie mam ostatnio szczęścia do książek ze stajni ArtRage, Mam na myśli książki, którymi bohaterami/narratorkami są kobiety i ich relacje, namiętności, wzajemne sobą fascynacje, sztormy i oceany uczuć. Zbyt głębokie te wody i zbyt wzburzone, bym dał się im ponieść. Prócz samej warstwy tekstu, który nigdy nie zawodzi (i nie powiem tu jednego nawet złego słowa), brakowało mi zachwytu nad samą historią. Nie zdołałem wejść „w buty”, czy tam kapcie, a jakże chciałem zostać „klasycznie” i dotkliwie przeczołgany (a może to moja męska ułomność nie pozwala dostrzec ukrytych w tekście uniwersalnych treści?).
A wracając do „Strażniczki”…
Dwie skrajności – ułożona Bea i lekkomyślnie frywolna Erika – są bohaterkami powieści Doli de Jong. Łączy je związek cokolwiek dziwaczny, oparty na uczuciu tej pierwszej i humorach tej drugiej, niestabilny, niestały, nerwowy (i to jest dobre!). Wspólne mieszkanie, praca, zdobywanie pieniędzy, by bawić się i żyć, są jakimiś stanami przechodnimi – gdy jedna chce stabilizacji, druga trwoni pieczołowicie odkładany kapitał zaufania, rozbija poukładane z dbałością puzzle. Erika zmienia partnerki jak rękawiczki, jest niespójna i zaborcza. Doprowadza do zakończenia związku Bei z Basem (facet, podobnie jak ja, nie zdzierżył chimery, Eriki, tej hieny, wziął bambetle i się wyniósł), z czego można wnioskować, że jest w niej jakieś współuzależnienie od przyjaciółki, że jej na niej zależy, po czym każdym kolejnym dniem przeczy sobie, burząc krótkotrwały porządek, jakąś formę zawieszenia broni. I tak wkoło Macieju, jak to bywa w życiu, gdy wplątuje się w nie uczucie.
Tymczasem wielkimi krokami nadciąga wojenna nazistowska nawałnica, a wraz z nią wątki narodowościowo-rasowe. I teraz już obie bohaterki miotają się w pomiędzy wyjechać, a zostać. Ich zachowanie (głównie Bei) było dla mnie zupełnym niezrozumieniem. Nie potrafiłem wczuć się w jej emocjonalność i troskę o życie lekkodusznej Eriki, która świadomie nieświadoma zagrożenia robiła sobie z niego żarty i coraz bardziej gubiła się w sobie.

I cała powieść była dla mnie rozbita, rozklekotana. Nie pomógł ani przejmujący skądinąd finał, ani postać matki jednej z bohaterek, która pojawiła się w historii jak deus ex machina (nieco rozjaśniając charakterologiczne zawirowania córki), by doprowadzić ją do ostatecznego końca.

Marynistyczno-węzłowata okładka (że niby zasupłana ta opowieść) od Łukasza Piskorka. Przekład Jerzego Kocha.

Total Page Visits: 279 - Today Page Visits: 1