Opowiadania

Zszywacz

Wysiadł z tramwaju w ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi. Było jeszcze wcześnie, więc na przystanku stała zaledwie jedna, zmęczona nocą dziewczyna. Zaspana uczepiła się poręczy i z trudem wspięła po schodach. Trącili się barkami. Burknął coś przepraszająco.

Przebiegł przez jezdnię na czerwonym świetle. Szedł chodnikiem i skrupulatnie omijał brązowe, śmierdzące plamy. Marcowy śnieg już topniał i teraz odkrywał wszystko to, co skrzętnie przykrył tydzień temu. Szła wiosna.

Doszedł do celu. Patrzył na nowo otworzony market i zastanawiał się, jak do tego mogło dojść? To znaczy nie miał nic przeciwko – niech sobie budują supersamy, galerie, Bączki i Pszczółki, ale dlaczego, do czorta, musieli to robić w MM?

Sklep otwierano o szóstej. Sprawdził za zegarku godzinę. Miał jeszcze trzy minuty wolnego.

Market wyglądał zupełnie typowo – szary, płaski, blaszany sześcian. Z wielkimi literami marki nad szklanymi, rozsuwanymi się drzwiami. Przed wejściem stały ułożone w równiutkie rzędy koszyki, zaś o metalową ramę opierał się ochroniarz i dopalał papierosa.

– Jestem – powiedział Garpik, który podszedł do Ela. – Mam nadzieję, że się nie spóźniłem?

– Ależ skąd – odparł. – Czekam, aż otworzą.

Uścisnęli sobie dłonie. Mężczyzna, łysiejący pan po pięćdziesiątce, nerwowo gryzł wargę. Ubrany był po cywilnemu, w jeansy i długą, za dużą kurtkę. Szyję owinął szalikiem.

– Zimno. Po południu ma padać marznący śnieg.

– Przejdźmy lepiej do rzeczy. Co wiesz o tym MM?

Garpik zerknął na niego z ukosa. Cholerny służbista, pomyślał sobie.

– Nie widziałem map, ale z tego co kojarzę, Miejsce zaczyna się tam – wskazał ostrożnie ruchem głowy zrośnięty plac po lewo. – A kończy się dokładnie po środku marketu.

– „Z tego co kojarzysz”? Jezu!

– No! Tylko bez osobistych wycieczek! – odburknął Garpik. – Nie miałem czasu, aby pójść do miejskiego archiwum. W internetach też cisza. Telefon dostałem wczoraj o dziesiątej, a o jedenastej miałem pogrzeb. No, ja się nie rozdwoję.

– Trzeba było wezwać Ruska. Ten przyszedłby od razu – specjalnie mu dogryzł. Garpik fuknął.

– Ruska, Ruska… Oczywiście, że przyleciałby jak pies z wywieszonym jęzorem. U nich MM zdarza się niezwykle rzadko.

– Bo to twoi wykupili wszystkie tereny – zaśmiał się. – No, nie unoś się. Tak sobie tylko z ciebie dworuję.

– Uważaj na to, co mówisz i nie wchodźmy na tematy polityczne. Wewnętrzne sprawy naszych parafii to nie twoja sprawa.

– Amen. Chciałem się trochę rozerwać przed akcją.

Garpik kiwnął głową. Ochroniarz wpatrywał się na nich od dłuższego czasu. Wypalony pet rzucił pod nogi i przydepnął go butem. Podniesie, czy go tam zostawi?

– Wczoraj w sklepie dwie osoby dostały ataków. A było już po promocji – Garpik rzeczowo wrócił do tematu spotkania.

– A wiesz dokładnie co się stało?

– Ofiarami były dwie kobiety. Jedna to, poczekaj, mam tu zapisane… – Garpik wyjął niewielki kajecik oprawiony w czarną skórę. Na okładce błysnął znak krzyża. – Krystyna B., lat sześćdziesiąt osiem, emerytka. Druga to Andżelika W., przez ”dż”. Osiemnastolatka. Mieszkały w tym samym bloku przy ul. S. Czysty przypadek, że to akurat na nie trafiło.

– Jakieś obrażenia?

– Prócz standardowej psychozy starsza ma połamane ręce, a dziewczyna pogryziony bok.

– Mieszkaniec najprawdopodobniej chciał się wydostać – zmartwił się. Rysa była szeroka, skoro doszło do takiego ataku. – A działo się coś nietypowego w trakcie budowy?

–– Trzy miesiące temu – Garpik przerzucił kilka kartek notesu – zasłabło czterech robotników. Miesiąc potem na jednego przewróciła się sterta betonowych bloczków, ale zdążył uskoczyć. Trudno to jednak łączyć z rysą. No i były ciągłe problemy z elektryką.

El wiedział już niemalże wszystko. Jego zegarek zabrzęczał. Wybiła godzina szósta.

– Czas ruszać – powiedział do Garpika. – Idziesz? – zapytał znowu. Ksiądz spojrzał na niego spode łba i popukał się w głowę.

– Masz dziś doskonały humor, El. Oby szczęście cię nie opuszczało.

– To nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Ale dziękuję. Poczekasz?

– Jeśli chcesz…

El kiwnął głową, nastawił alarm w zegarku i przeszedł przez jezdnię. Na jego widok ochroniarz wszedł do środka marketu i zniknął gdzieś w jego wnętrzu.

Rozsuwane drzwi otwarły się bezgłośnie. El wydłubał z portfela złotówkę i zwolnił blokadę przytrzymującą koszyk. W drzwiach prowadzących bezpośrednio do hali sprzedażowej wyprzedziło go dwóch mężczyzn. Zaklął po cichu, bo liczył na to, że będzie mieć więcej spokoju. Ruszył za nimi.

Pewnie zmierzali prosto na dział monopolowy, pomyślał. Kto o szóstej rano w środku tygodnia robiłby zakupy w markecie? Jak na zawołanie drzwi za nim otworzyły się i do środka weszła młoda kobieta paplająca coś do trzymanej ramieniem komórki. Miała kręcone czarne włosy, przenikliwe oczy i radosny uśmiech na twarzy. Szamotała się z torebką, którą chciała otworzyć.

Pokręcił głową z niedowierzaniem i wszedł do najszerszej alejki. Dyskont na szczęście nie należał do tych największych, więc do zbadania miał pięć, może sześć pasaży oraz przejście przy kasach.

Kobieta stanęła przy półkach z pieczywem. Pracownica marketu rozkładała właśnie ciepłe, pachnące bułeczki. El uwielbiał ten zapach i poczuł nagle głód. Nie jadł śniadania, bo nie chciał po akcji wymiotować na środku sklepu. Lepiej zrobić, co do niego należało i odejść z godnością, niż przepraszać wszystkich wkoło i silić się na uśmiechy.

Minął stoisko i miast rozglądać się na półki, patrzył w skupieniu na wyłożoną kwadratowymi płytkami posadzkę. Gdzieś pod nimi czaiła się rysa, musiał tylko ustalić gdzie.

Doszedł do końca alejki i skręcił w prawo. Kobieta wyprzedziła go. Ciągle rozmawiała przez telefon. Nie wzięła koszyka i teraz nie mogła poradzić sobie z własną torbą i popakowanym pospiesznie pieczywem.

Otaczały go pudełka ryżu, kaszy i makarony. Szedł uważnie szukając jakiejkolwiek oznaki pęknięcia. Gdy minął regał z chrupkami i mlekiem, wiedział, że i to przejście było bezpieczne.

Trzeci rząd należał do królestwa słodyczy. El wpatrywał się w podłogę i omal nie uderzył przodem wózka w bok kobiety. Stanęła przy czekoladkach, pochyliła się i przerzucała tabliczki szukając odpowiedniego smaku.

– Nie, nie ma. Wszystko jest w porządku. Ależ oczywiście, że tak… – trajlowała przez komórkę. – Cisza i spokój. No, paru. Nie, nic nie widać. Oj, proszę cię!

Znalazła to, czego szukała i natychmiast rzuciła się w głąb sklepu. El westchnął tylko i ruszył. Skręcił znów w prawo, minął lodówki z nabiałem i gdy miał wejść w przedostatnią alejkę, poczuł to: ten charakterystyczny dla rysy zapach – mieszankę świeżo skarmelizowanego cukru i spalonego mięsa. Przystanął i uważnie spojrzał na półki. Towary stały nieruchomo w rzędach, równo poukładane etykietami do klienta. Popatrzył na podłogę i zmrużył oczy. Musiał trochę poczekać, aż ujrzy to, co spodziewał się ujrzeć.

Ukazała mu się po dwóch, trzech sekundach: piękna, pękająca szczelina biegnąca wzdłuż regałów. Drgała czerwienią, lekko się żarzyła. Kończyła się w okolicach kasy i El zdziwił się, że zdążyła aż tak urosnąć.

Jeszcze raz przeklął architektów i planistów, którzy byli na tyle nieroztropni budując market w Miejscu. Z oczywistych względów nie mogli wiedzieć o jego istnieniu. I właśnie po to byli El, Garpik i inni, którzy blokowali inwestycje przed zamknięciem szram. Te zaś powstawały w różnych rejonach, a od około dwustu lat nawet w takich, które wcześniej nigdy nie były uznawane za MM.

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku MM stały się bardzo popularne, zwłaszcza w kręgach artystycznej bohemy. Zaczęło się, rzecz jasna, w Warszawie i moda ta szybko rozniosła się po kraju. Winę za to ponosił J.Z., który tak jak El był kiedyś Zszywaczem, ale pewnego dnia uznał, że nie opłaca mu się robić tego za darmo. Naopowiadał więc głupstw jednemu z aktorów tylko po to, by wkręcić się na salony. Twierdził, że potrafi znaleźć mistyczne miejsca, gdzie Słowianie i ich przodkowie uprawiali czary. Swoim gadulstwem rozpętał burzę: wspólne seanse, tańce, alkohol, dziewczyny, bieganie boso po łąkach albo po centrach miast i miasteczek, gdzie MM rzeczywiście występowały. Wszystko okraszone było poezją i wysublimowaną klientelą. J.Z. później zagrał w kilku filmach, wystąpił na festiwalu w Opolu i porzucił żmudną pracę Zszywacza. Inni natomiast, ze ściśniętymi ze złości i zazdrości zębami, chodzili i sprzątali po nim. Zszywali.

Trendy wśród gwiazd filmu i estrady miały wpływ także i na szarych ludzi. Pojawili się zatem radiesteci, radioterapeuci, a nawet psychobioenergoterapeuci. Pałętali się wszędzie z tymi swoimi różdżkami, szukali radu, wody, nakłuwali się i patrzyli, jak rany szybko się goją, gotowali wywary i spożywali różne używki. Ci zaś, którzy dowiedzieli się, że MM znajdowały się w ważnych miejscach kraju, nocą zdobywali zabytki, włamywali się do zamków, parków czy kościołów i czynili tam swoje czary–mary. Milicja notowała wszystkie te sprawy i skrzętnie zamiatała je pod dywan. Sporo roboty mieli przy tym funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, którzy w pogańskich celebracjach początkowo doszukiwali się ukrytych wpływów zachodu i prób zamachu na ustrój państwa ludowego. Dość szybko zrozumiano, że to wymysły rozbestwionej odwilżą młodzieży i znudzonych szarością codziennego życia małżonek niektórych znamienitszych członków partii. Organizatorów zlotów i spotkań wrzucano na dwie nocki do karceru i tłumaczono, że lepiej pójść do zawodówki, a nie próbować obalać jedynie słuszny ustrój i podważać przodującą rolę pewnej organizacji. Lekko obici, wracali do domów i szybko zapominali o sprawie.

Do najsłynniejszych akcji tych szaleńców El zaliczał ucztę zorganizowaną na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu. Włamano się tam do kościołów św. Mikołaja i św. Elżbiety oraz do samej katedry. Przed ołtarzami rozpalono małe ogniska, kilka blond niewiast rozebrało się do rosołu i wśród okrzyków i pieśni nawiedzonych nastolatków, tańczono w oparach kadzidła zmieszanego z wódeczką. Podobne wydarzenia, choć o zdecydowanie mniejszej skali, miały miejsce się w Tykocinie, w ojcowskiej Grocie Łokietka i oczywiście na Grabowcu i Ślęży. Tam pęknięcia były tak szerokie, że nikt nie potrafił ich zamknąć. Cudem nikt nie został ranny.

Moda na mistyczne spotkania ostatnio wróciła i to ze wzmożoną siłą. Co jakiś czas z najpopularniejszych młodzieżowych portali El dowiadywał się o eventach zwoływanych przez licealistów i, o zgrozo, studentów. Zmusiło go to do założenia kilkunastu kont, aby być na bieżąco z pewnymi sprawami. „Obrzędy” skrzętnie dokumentowano miliardem zdjęć i krótkich filmików. O wywołanych bezpośrednim kontaktem z pęknięciami i ich Mieszkańcami wizjach, epilepsjach, atakach paranoi, psychozie i trwodze przed ciemnością nikt jakoś mówił. Robotę mieli natomiast Zszywacze. I psychiatrzy.

W Łodzi wszystko zaczęło się w XVII wieku. Niejaki Samuel Żeleski sprowadził do budowy młyna cieślę Jerzego, który jednak dość szybko zapadł na zdrowiu. Jerzy zwrócił się o wstawiennictwo do świętego Antoniego i prośby jego zostały, jak głoszą legendy, wysłuchane. Święty ukazał się obu i nakazał zamianę budowanego młyna na kapliczkę, którą wystawiono na wzgórzu Wyglądnica, będącym jednym z silniejszych MM w tym rejonie. Od tej pory samotnia stała się miejscem kultu i to tak silnym, że od XVIII wieku zaprzestano podejmować próby zamknięcia szczeliny. El był tam tylko raz. Nawet jego poraziła siła ciemności, jaka się z niej wydobywała.

Od około dwudziestu pięciu lat ilość Miejsc nagle wzrosła. Bałuty przodowały w tych statystykach. Nikt nie potrafił powiedzieć, co było tego przyczyną – czy to historia dzielnicy, specyficzni jej mieszkańcy, czy też to, co siedziało tuż pod powierzchnią ziemi, zasypane, zakopane, ukryte. Jedynym pozytywnym efektem był wzrost powołań w zgromadzeniach Zszywaczy. Przedstawiciele wyznań w każdej strefie, bardziej lub mniej zgodnie, łączyli swe siły, by powstrzymać ciemność. Na szczęście w Łodzi współpraca układała się świetnie i El nie musiał się martwić sprawami formalnymi i ustalaniem, do którego z kościołów czy gmin należał teren z MM.

Rozejrzał się. Był sam. Przyklęknął i chciał złapać krawędź pęknięcia, które nie było widoczne dla zwykłego zjadacza chleba. Z tyłu El wyglądał teraz tak, jakby upuścił jakiś przedmiot i po niego sięgał.

Na wszelki wypadek sprawdził ustawienia zegarka. Wszystko musiało odbyć się w ciągu kilku sekund. Dłużej nikt nie wysiedział w czeluści.

Włożył dłoń do środka i poczuł narastające zimno. Nagle coś chwyciło go za nadgarstek i wciągnęło.

Wpadł w ciemność. Chlupnęło jakąś cieczą, ale wiedział, że to tylko złudzenie. W rzeczywistości, jeśli można mówić o czymś realnym w tym miejscu, był w czystym niczym, które jednak, jeśli nie będzie się pilnować, mogło zmienić się w rzekę krwi, lawy lub wartki nurt. Przymknął oczy i czekał, aż Miejsce pokażę swą Moc.

Poczuł to na udzie, coś musnęło jego ramię. Okrążyło i przepłynęło między nogami. Słyszał jego dyszenie, warczenie, narastającą wściekłość. Spotkał Mieszkańca i zastanawiał się, jak bardzo chce on wydostać się na zewnątrz. Pomyślał, że skoro zaatakował emerytkę i licealistkę, spieszno mu było na górę. El musiał uważać na jego sztuczki.

Otworzył oczy i widział nic. Spojrzał do góry i ujrzał spód rysy i dobywające się poprzez szparę światło marketu. Na szczęście nie zstąpił zbyt głęboko.

Mieszkaniec zaatakował nagle z dołu i bez żadnego ostrzeżenia. Złapał go za stopę i zaczął ciągnąć. El krzyknął i próbował odczepić piekielnie silne coś, co wyobraził sobie jako łapę i łapą się wtedy stało. Bestia wrzasnęła i zmaterializowała się tuż przed jego oczami. Pokazała swe oblicze i El miał pół sekundy na to, by nie zwariować. Widział przed sobą czyste zło, dotykało go i przenikało przez niego. Jeśliby wykazał się słabością, zostałoby w nim na zawsze.

Przed oczami przelatywały mu obrazy wypełnione nieuzasadnioną, bezmyślną przemocą i agresją, tak brutalne i niewyobrażalnie wyszukane, że tylko do cna zniszczony, przeżarty największą niegodziwością człowiek, mógłby uznać je za możliwe do obejrzenia. Wpełzały do jego myśli, próbowały sforsować mur, który sobie wytworzył do obrony, waliły o jego lico, chciały zdobyć twierdzę jego wewnętrznego dobra.

Mieszkaniec był silniejszy niż wszystko to, z czym El wcześniej miał do czynienia. Pół sekundy się kończyło, a on zaczynał wpuszczać poszczególne macki szaleństwa do środka. Poddawał się, zaczynał słabnąć. Ogrom beznadziei i strach przed pożarciem i pozostaniem we wnętrznościach ciemności zdobywał jego serce. Bestia wyczuła jego wahanie. Swymi kłami lub pazurami, cokolwiek to było, zaczęła rozrywać jego udo. Ból, który rozszedł się po jego ciele, jeszcze bardziej wyrwał go z pewności siebie.

Tego bólu nie ma, powinien był sobie powtarzać. O Boże, jak boli, mówił.

Zatracał się w ciemności. Wystarczyło tylko lekko odpuścić, by w niej pozostać. Po co się tak męczyć? Otworzył oczy i widział znów nic, mimo że bestia obejmowała go swymi ramionami, przytulała i gładziła po włosach.

– Chodź. Pokażę ci wszystko – zapowiadała uroczo i obiecywała poznanie dobra i zła. – To wcale nie jest takie straszne, El. Ja za ciebie, a ty za mnie. Ja do góry, ty do dołu, dobrze, El?

Mieszkaniec ciągnął go w otchłań i El był już niemal pogodzony z tym, że na zawsze tu zostanie. Zegarek zabrzęczał i tylko to go uratowało. Pozamykał wszystkie otwarte przez bestię drzwi i strząsnął z siebie przerażające wizje. Ostatkiem sił się odepchnął.

– Jestem źródłem światłości – powiedział.

Mieszkaniec wrzasnął i ciągnął mocniej. Zaczęli się szamotać i El zdał sobie sprawę, że nie daje rady się odbić i wydostać poprzez szczelinę. Obracali się tak szybko, że stracił poczucie, gdzie jest światło, a gdzie cień, gdzie wolność, a gdzie wieczne więzienie. Nagle coś chwyciło go za ramię, popchnęło z dołu, szarpnęło do góry i zaczęło wciągać.

Leżeli na posadzce marketu i ciężko dyszeli. Ostatkiem sił razem zacisnęli brzegi rysy. Przez chwilę w wąskim otworze pojawiały się ludzkie palce, ale dość szybko puściły uczepu i pochłonęła je ciemność. Szczelina syknęła i złączyła się.

Kobieta wstała i popatrzyła na niego z politowaniem.

– Już by pan naprawdę… Tak się kłaść na podłodze… – powiedziała i mrugnęła do niego. Poprawiła swoją torebkę i wyjęła z niej telefon. – Azoy. Alts iz gut.

– A dank! – wydukał.

– Bite nemen keir – odrzekła i znów się uśmiechnęła. Była naprawdę piękna. – Ależ oczywiście, już wracam. Tak, mam te twoje bułeczki!

Zniknęła na końcu alejki i szybko podeszła do kasy. Była jedyną klientką, więc po chwili już jej nie było.

– A pan co tu wyprawia? – zapytał młody pracownik obsługi. – Coś upuścił? Nie rozumie, co się do niego mówi?

El podniósł się. Dotknął uda i stwierdził, że Mieszkaniec nieźle go poharatał. Spojrzał na nogawkę spodni – rozdarta na strzępy. Szlag trafił nowe dżinsy.

– Jak nie kupuje, to co się tak kręci? – zapytał elokwentnie pracownik. El sapnął tylko i kuśtykając udał się w kierunku kas i wyjścia.

– A wózek to co? Koza zjadła? – usłyszał za sobą.

Kiedy znalazł się przed sklepem, od razu przeszedł jezdnię. Ksiądz czekał na niego, obaj jednocześnie spojrzeli na zegarki.

– Cztery minuty, niecałe pięć – powiedział Garpik. – Ile byłeś w środku?

– Osiem sekund! Jezu!

– Nie zaczynaj znowu. Nieźle cię przetrzepało. Jesteś ranny?

– A jak myślisz? Osiem sekund w ciemności plus Mieszkaniec ze szponami. Niewiele brakowało, odwiedzałbyś mnie na cmentarzu.

– A właściwie na jakim chcesz się położyć? – zapytał ze szczerą ciekawością Garpik. – Mogę załatwić ci fajną kwaterkę.

El spojrzał na niego i pokiwał z dezaprobatą głową.

– Nie masz za grosz poczucia humoru. Muszę wracać do domu. Podwieziesz mnie?

– Nie mogę, dobrze o tym wiesz. Jeśli ktoś mnie zobaczy w twoim towarzystwie…

– Pomogła mi kobieta. Widziałeś ją?

– Nie.

– Wyszła minutę przede mną. Należała do idishe brudershaft.

Garpik się zaśmiał.

– Masz omamy, El. Bractwo od lat nie bawi się w zszywanie. Do sklepu weszło tylko dwóch facetów i nikt go przed tobą nie opuścił. Wracaj do domu i doprowadź się do porządku, bo jeszcze pomyślę, że Miejsce przejęło nad tobą kontrolę. Musiałbym to zgłosić wiesz komu, a potem wiesz, co musiałbyś przejść, żeby się z tego wyplątać.

Garpik zamachnął się, jakby chciał uczynić znak krzyża, ale prędko się zmitygował. Kiwnął głową na pożegnanie i odszedł wąskim chodnikiem w stronę stojących po drugiej stronie bloków.

El stał przez chwilę i wpatrywał się w budynek marketu. Parking przed nim był pusty. Wokół panowała cisza i przeszywające zimno. Kobieta zniknęła.

Sycząc z bólu, powolnym krokiem poszedł na przystanek tramwajowy.

Usiadł na ławeczce i wpatrywał się w tory. Rana w udzie pulsowała, nadjeżdżał tramwaj. Dobrze, że szrama została zamknięta, pomyślał.

I nagle zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Kobieta! Mieszkaniec nie został pogrzebany w rysie! On wraz z nią wydostał się na zewnątrz! Gdy był w szczelinie, to nie ona go wyciągnęła, tylko on go wypchnął. Teraz przypomniał sobie ten moment, tę krótką chwilę, która dała mu wówczas poczucie wolności, a tak naprawdę oznaczała klęskę.

Zagłodzony Mieszkaniec biegał teraz po dzielnicy i siał zniszczenie! El ruszył do przodu.

*

Trzy dni później na pogrzeb Ela przyszło naprawdę wiele osób. Byli to głównie ludzie z jego pracy (okazał się być adwokatem czy prokuratorem, kto by ich odróżniał), jacyś przyjaciele, rodzina. Garpik stał z boku i przyglądał się wszystkiemu w milczeniu. Nieznany mu ksiądz odprawił standardową mszę, wypowiedział nad grobem sztampowe słowa modlitwy. Skrzypaczka zagrała, ktoś załkał, nawet zaczął siąpić zimny deszcz. Aura idealnie dostosowała się do sytuacji. Dwie godziny i było po wszystkim.

Gdy wszyscy się rozeszli, zbliżył się do świeżo usypanego kopczyka zastawionego wieńcami. Pomodlił się chwilę i powspominał kilka wspólnych akcji z Elem. Przypomniał sobie opowieści trzech świadków jego dziwnego zachowania. Skakał po ławeczce na przystanku, wrzeszczał i opowiadał o bestii. Wreszcie skoczył pod tramwaj.

Garpik miał pretensje do siebie za to, że nie rozpoznał pierwszych oznak ciemności w oczach Ela. Wtedy, kiedy mówił o kobiecie ze sklepu… Przecież był w rysie aż osiem sekund! Nikt tak długo nie wytrzymał, nikt! El był wyjątkowo uzdolniony, to fakt, ale osiem sekund? Garpik pokręcił z niedowierzaniem głową. Szkoda chłopaka, pomyślał.

Minął cmentarną bramę i podszedł do auta. Z kieszeni wyjął telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się kolejne wezwanie, znów na Bałutach. Co za dzielnica, pomyślał.

Gdzieś zagrzmiało. Zdziwiony spojrzał na niebo nad blokami i ujrzał nadpływającą nad miasto ciężką, ołowianą chmurę. Błysnęło. W jasności ujrzał zapowiedź ciemności. Przeszył go dreszcz. Szybko wsiadł do samochodu i trzęsącym się palcami próbował wsadzić kluczyk do dziurki.

– Gut margn – usłyszał z tylnego siedzenia głos kobiety. – Od trzech dni nie jadłam niczego smacznego.

Total Page Visits: 2182 - Today Page Visits: 3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *