Opowiadania z Wielkich Dolin,  Świat Dzieci Czystej Krwi

Pierwszy Mistrz

Mówili później, że przyszedł bladym świtem, ciągnąc za sobą wór z tajemnicami.

Był sam, miał posępną twarz i oczy wypełnione pustką i niczym więcej, może śmiercią, chłodem i jeszcze szarością.

Mówili też, że nie miał żadnej broni, a może miał, tylko ją wtedy dobrze ukrył? Zresztą prawda jest i taka, że nikt go wtedy nie sprawdził, nie przeszukał. No bo i po co? Komu mógłby zrobić krzywdę? Tej zgrai zdziczałych wieśniaków mieszkających w rozsypujących się lepiankach?

Mówił niewiele. Ani jak się nazywa, ani skąd jest. Jego imię poznaliśmy dużo później, gdy już wszystko poustawiał. Ot, po prostu przyszedł i zamieszkał z nami, mimo że początkowo obrzucili go kamieniami, tak na wszelki wypadek.

Krag! Krag idzie! – wołały dzieciaki i uciekały z piskiem. Te same, które po pewnym czasie ciskały w niego tym, co tylko wpadło im w ręce, a później łasiły się do niego łaknąc dziwnych opowieści.

Szczuły go też psami. A jakże by inaczej.

Doszedł do ostatniego budynku, choć nazwanie go budynkiem nawet wtedy należało uznać za przesadzone. Rozłożył swój skromny dobytek i usiadł na trawie. Podobno wówczas wypowiedział swe pierwsze słowo. Gdyby ktoś wiedział, co ono naprawdę oznacza, być może nie pozwoliłby mu go dokończyć? Ale kto to teraz może wiedzieć.

Jestem.

Mówiono później, że zanim go przygarnęli, ci ludzie z osady, sklecił byle jaki szałas. On naprawdę nie wyglądał jak jeden z nas, wiesz? Nic nie umiał, no nic zupełnie. Ledwo ogień rozpalił, zajęło mu to sporo czasu, aż się ciemno zrobiło.

Potem zaczął wyjmować jakieś rzeczy z wielkiego wora, bo wiesz, on miał wszystko w takim saku dużym, z dziwnego materiału. Dzieciaki mu to później rozwlekły w nocy, tak dla zabawy, sam wiesz, jak to z wami bywa, bo sam byś tak zrobił, prawda? On strasznie się uniósł, ale co mógł zrobić? To znaczy, teraz wiem, że mógł i to dużo, tyle że nie chciał, wtedy chyba nie mógł. O rety, nie patrz tak na mnie. Naprawdę nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Ważne, że mimo tego został.

Późnej zgłodniał, nic nadzwyczajnego. Błąkał się po dolinie, aż doszedł do jeziora, tak, tego. Coś tam próbował złowić, miał jakieś dziwne wędzisko, coś rwał, coś wrzucał do wody, wreszcie udało mu się złapać rybę. I tę rybę, wyobraź sobie, jadł dwa dni. Nie umiał jej oprawić, wiesz? Pierwszy dzień patrzył na nią i czekał chyba, aż zdechnie, czy co, sama nie wiem. Nieźle, prawda? Nie, nie sądzę, by bał się ją zabić. On akurat w zabijaniu jest wybitnie uzdolniony, tyle że… Tyle że nie umiał zabić ryby. Po prostu.

Gdy zdechła, nie potrafił dostać się do jej wnętrza. Tak, okazało się wtedy, że miał nóż. I to chyba ze dwa. Więc czekał, nie wiem na co. Drugiego dnia głód był silniejszy i zjadł ją tak w całości. To znaczy, wiesz, wziął ją do ust i rozgryzał jak jabłko, pluł łuskami, ośćmi, ale zjadł ją, całą.

Wtedy dzieciaki się nad nim zlitowały. I wszystko się odtąd zmieniło. Przygarnęły go jakby, a potem ich matki, w końcu i ojcowie, gdy uznali, że to pomyleniec jakiś. I całkiem niegroźny.

Jakże się mylili…

Teraz, gdy patrzysz na ściany twierdzy, to trudno uwierzyć, że kiedyś leżały rozbite i w nieładzie, prawda? Tak, te wielkie głazy leżały wbite w trawę, pokryte grubą warstwą mchu, porośnięte zielskiem wszelakim i krzakami dzikimi. On to zmienił. Wszytko zmienił.

– Opowiedz mi o tym, matko.

– Eh, dzieciaku, dzieciaku. Po co ci to?

– Może kiedyś i ja…

– Dajże już spokój.

– Opowiesz?

– Uparty jesteś tak samo jak ojciec.

Przygarnęli go wreszcie, starszyzna i cała osada. A on wdzięczność im okazywał i w codziennych pracach pomocy udzielał. Ale codziennie patrzył w stronę rumowiska, co na końcu doliny wołało na niego w każdą noc, każdego poranka. Lecz żaden człek skał tych podnieść nie mógł, gdyż to za Dawnych Ludzi je postawiono i w mury trwałe połączono. Siła ziemi je potem zniszczyła, dzięki Jedynemu, ściany twierdzy obaliła i nikt odbudować tego nawet nie próbował.

Aż wreszcie ranka któregoś wstał, napił się wody źródlanej, zakasał rękawy i podszedł do ruin. Patrzył na nie dzień cały, uważnie i w skupieniu. Gdy noc zapadła, wrócił do siebie, spać nie mógł, ale decyzję podjął. Następnego dnia zawołał wielu osiłków, narzędzia kazał im wziąć i razem stanęli przed skałami. Wtedy przyniósł ze sobą worek, jaki dźwigał na początku, a co go ukrył gdzieś pokątnie i wyjął z niego zawiniątko niewielkie, w szmatę opakowane.

A była to rzecz malutka, zdawało się powiedzieć, że niewinna. Rzemyki skórzane miała i kamyczek świecący pośrodku. Obwiązał nimi palce na dłoni i świecidełko w jej wnętrzu ułożył. Potem stanął, zamknął oczy i ten głaz, co tu, o widzisz, stoi, jednym ruchem ręki do góry podniósł!

– Jak to, matko? Dłonią?

– Ano dłonią, synek, dłonią. Uniósł go ze sześć łokci do góry, na bok ostrożnie odstawił i nakazał mężczyznom dziurę pod głazem wykopać, aby w niej można go było porządnie osadzić. Gdy to nastąpiło, kamień wielki jak dom przecie, do otworu wsadził jednym zaledwie ruchem dłoni, ot tak. Potem każdą skałę tak samo ustawił, w mur wielki połączył, co go teraz tutaj widzisz. Na następny dzień najtrudniejszą rzecz zostawił. Bramę, mianowicie, postawił i to już bez pomocy niczyjej. A było to tak, że dwa głazy osadził, co to je kiedyś dawno przewrócono i na nie jeden, największy, umocował, bez użycia narzędzi, klinów czy zaprawy jakiejś. Gdy przejście w murze powstało, skupił się bardzo, oczy przymknął i tylko dłonią z oczkiem złocistym delikatnie poruszał i w skale tej poziomej runy jakieś wyrył, mimo że ich nigdy palcami swymi nie dotknął. Widzisz je tam, prawda? Nadal są, wyraźne, jakby wczoraj uczynione zostały. Później, gdy wszystko zostało już zbudowane, wszedł poprzez bramę tak urządzoną do środka i plac oczyścił z każdego kamyczka, każdego drzewa na nim rosnącego, rozrywając na strzępy to, co zbędne się okazało.   

Później już, synek, same dziwy się działy, bo gdy krzaki i zarośla kolczaste z ziemi mocą swej dłoni powyrywał, oczom jego pomagierów budowla wielka się ukazała, co kiedyś jeno zwykłe zbocze góry przypominała i zboczem jeno się wydawała. Odgruzował otwór zgrabny, a patrzają tam wszyscy i schodki małe widzą, wchodzą za nim do wewnątrz i korytarze długie, ciemne i ponure, dawno opuszczone odkrywają. Piętra całe, komnaty i sale, zapleśniałe, zarośnięte i przegnite trupią śmiercią, wilgocią, opuszczone i samotne. On je wszystkie do życia wrócił, życie w nie wprowadził, tak jak nasze w miasteczko.  

– I co się dalej działo, matko?

– A co się miało dziać? Zamieszkał w twierdzy, twierdzą ją nazywając, kraty kazał w bramę wstawić, meble jakieś sklecić, łoju do lampek nazwodzić. Zasiadł tedy w środku i z kilka księżyców siedział tam samotny, co jakiś czas po jedzenie wychodząc.

–  A o czym wtedy myślał? Wiadomo to?

– Niektórzy gadają, że życie chciał sobie odebrać, ale ja w to wierzyć nie mogę, ani nie chcę. Po cóż miałby to robić, gdy tyle się naharował i twierdzę odnowił? Tak naprawdę główkował jeno, jak to wszystko ruszyć, jak prawdziwe życie w twierdzę tchnąć i nam, mieszańcom miasteczka życie codzienne poprawić. A później, synek, było tak, że wreszcie przed bramę wyszedł. Teraz to nawet wesoło mi się robi, gdy myślę o tym, choć pewnie wtedy pradziadom moim do śmiechu nie było, a powiedzieć ci mogę, bo choć masz jedenaście wiosen, to jednak o pewnych sprawach wiedzieć już powinieneś. Wyobraź sobie, Nol, że wyszedł i kobiety zażądał.

– Kobiety? Na żonę?

– A właśnie, że nie. Jednej zażądał, młodej i zdrowej, taki był jego warunek. Jej uroda bez znaczenia była. Starsi w popłoch wpadli, długo się z nim naradzali, lecz on zniszczeniem osady zagroził i ustąpić nie chciał. Mądrej babki się pytano, do Jedynego się modlono, ale nic to przyniosło i młódkę jedną mu wreszcie wydano. Jej matka noc całą płakała myśląc, że córa na zawsze uwięziona zostanie, lecz dziewczę następnego ranka wróciło całe i zdrowe, choć cnoty swej pozbawione. Księżyc później znów wyszedł przed bramę i żądanie swe ponowił, pytając uprzednio, czy dziewka brzemienna się stała. Gdy odpowiedź przeczącą usłyszał, znów tej samej zażądał i o jeszcze jedną poprosił. Strach blady padł na wszystkich… Co się śmiejesz, gówniarzu?

– A bo to śmieszne przecie! On jak stary Łojek się zachowywał, co po miasteczku gania i nieuważne dziewki w dupę chętnie podszczypuje! Kavel mi mówił, że to przez nadmiar nalewek, co je sam pędzi i sam spija.

–  A głupiś, szczylu jeden! Nie o to się rozchodzi, choć w zasadzie o to samo. Księżyce tak mijały i on wreszcie dzieciaka trzem dziewkom zmajstrował. Tyle, że starszyzna na pomoc mędrca jednego wezwała, co we wiosce najbliższej i poza doliną mieszkał. Przybył on wraz jeszcze z innym i chciał się z nim rozmówić i bezeceństwa z głowy wybić. I powiem ci, że jak weszli do środka, to z niej już nie wyszli.

– Ubił staruszków?

– Ano właśnie, gdyby tylko! On ich przekabacił i dla niego teraz robić zaczęli! Zasiedli w twierdzy, komnaty swe ciepłe dostali i nad sprawami ważkimi z nim odtąd prawili! Praktyk swych jednak nie zmienił, o nie! Gdy jakiś czas później dowiedział się o tym, że do osady naszej kobieta się sprowadziła, co z bękartem z wioski swej uciekła, kazał jej chałupę z tyłu osady zbudować i czekać w niej, aż się i jej i jego dzieci narodzą, by się nimi zajmowała i szykowała dla niego. Wieść o tym, że bastardów takich i podrzutków w dolinie naszej chętnie przyjmują, szybko się po okolicy rozniosła. Wiesz dobrze, jak się znajdy traktuje, wtedy też tak było. Wiosny mijały i do miasteczka naszego coraz więcej matek z brzuchami przychodziło i rodziło tu maleństwa. Inne dzieciaki tylko swe porzucały i do swoich szczęśliwe wracały.

Mówiono potem, że przez przypadek posłańcy tutaj z innego miasta trafili, bo o dziwnych postępkach w dolinie naszej słyszeli. On ich jednak przyjął, dobrze z nimi rozmawiał i wiele obiecał. Na co się umówili, tego nie wiem, ale potem jednego ze swoich wysłał w góry, do górskiego klanu, by Czteropalczaści trochę rudy dla niego wydobyli. Tak to trwało w spokoju, on listy tylko ciągle wysyłał i listy jakiejś przyjmował. Jego dwaj pomocnicy dzieciaki uczyć poczęli, a to pisania, a to runów czytania. Wreszcie, gdy pierwsi synowie i córki szesnaście wiosen skończyli, on się ich pozbył, gdzieś w świat wysyłając w towarzystwie możnych, których tu nagle po to ściągnął. Zebrał tedy wszystkich mieszkańców i powiedział, że odtąd tak to wyglądać będzie. Pokazał im worek złota i orzekł, że ze pracę naszą nad potomstwem naszym i jego, zapłatę sowitą będziemy otrzymywać i nasz los lepszy się przeto stanie.

– Ale teraz starych już pięcioro jest.

– Masz rację, synek. Oni już sami do doliny przychodzą, bo sława o mądrościach twierdzy szybko się rozeszła, tak samo jak o dziwactwach tutaj panujących. I starymi ich nie nazywaj, bo to niedyplomatycznie.

– Wiem, matko, ale jakoś przełamać się do tego nie mogę. Wiosnę temu ze starości kitę odwalił Wirra, co go potem za miasteczkiem zakopaliśmy…

– I natychmiast nowy się pojawił, a ten nie taki już wiekowy, nieprawdaż?

– Niby prawda to, matko. Ale dla mnie też on jest stary i starcem go nazywać będę.

– Dla ciebie lepsze jest, jak mistrzem go nazwiesz, bo tak na nich wszyscy mówią.

– Toć mówię tak do niego, jak o roślinach prawi! A powiedz mi, matko, co się stało z tym złocistym cudeńkiem, co je on w dłoni trzymał i skały nim przenosił?

– W twierdzy jest zamknięte. Już nigdy nie zostało użyte, Nol, więc się nie dopytuj, bo się niczego ode mnie więcej nie dowiesz.

– A powiedz mi…

– No co, synek?

– Czy to prawda, co mówią w miasteczku?

– A co mówią?

– No, że ja… Że on…

– Tak, Nol?

– Bo ja przyszedłem do ciebie, matko…

– Mów, synek, nie bój się. Mnie przecie powiedzieć możesz wszystko.

– Znów kamyczek wczoraj mi latał nad ziemią…

– A mówiłeś o tym komu?

– Nie, matko!

– Nie kłam, gówniarzu! Zabraniałam ci się tym komu chwalić! Prawdę jeno mi tu gadaj!

– Prawdę mówię, matko! Przysięgam na Jedynego, że prawdę samą!

– No! Bo jak się dowiem, żeś o tym rozpowiadał, to mu wszystko powiem!

– Nie rób tego, matko!

– Zatem uważaj, co gadasz i uważaj na to, co robisz!

– Tyle, że znowu ten kamyczek fruwał, jak na niego spojrzałem! Co mam zrobić, że czasami różne rzeczy przy mnie fruwają?

– Zamknąć jadaczkę i zostawić kamyczek w spokoju!

– Kiedy to w twierdzy było, gdy do kuchni szedłem! Same zaczęły skakać nad ziemią! Gdzie miałem uciec?

– To ile ich było?

– Trzy tylko… No, może trochę więcej…

– Na Jedynego! Jeszcze tego brakowało! Żeś mnie takim gówniarzem pokarał! Co żeś zatem zrobił?

– Ominąłem kamyczki i dalej sobie poszedłem, a one upadły sobie.

– Dzięki Jedynemu! Dobrze żeś zrobił. A widział to kto?

– Nie, matko.

– Dobrze, synek, dobrze.

– No to prawda to?

– Ale co, Nol? Uparty jesteś jak wół stary. Matkę swą dręczysz ciągle pytaniami nowymi.

– No że on jest… Że ty mu się kiedyś… Że ja jestem…

 – Dukasz jak potłuczony jakiś! Jesteś bękartem, tak jak wielu tutaj i znaczenia nie ma, kto jest twym ojcem. Nawet jeśli on nim jest, synek, to ani zaszczytów żadnych, ani dobroci większej od niego i nikogo z tego powodu tu nie dostaniesz.

– A może on wiedzieć powinien, że kamyczki wokół mnie latają?

– Wystarczy już! Co za pętak wstrętny! Zasmarkaniec! Niewdzięcznik! Całe życie gom wychowywała i tak mi się teraz odwdzięcza! O, ja nieszczęsna! Za co, za co mnie, Jedyny, ukarałeś takim zaciekłym i charakternym smarkaczem? Chodź, na pole idziemy bratu memu pomóc, bo sam rady nie daje. I już o ojcu swym i o kamyczkach zabraniam więcej rozprawiać! Gdyby tylko Gharr słyszał te twoje głupie gadanie, na pewno dupsko kazałby ci porządnie sprać.

– A ja kiedyś do niego pójdę i powiem Gharrowi o tym, co umiem. Powiem mu, że jestem jego synem i tak jak on potrafię unosić kamienie.

– Co tam dukasz pod nosem?

– Nic matko. Nic.

…I wtedy Gharr nauczy mnie, jak większe głazy podnosić. I razem zapanujemy nad doliną i twierdzą, niecna kobieto. I nie będą mi potrzebne do tego ani twoje głupie rady, ani magiczne świecidełka.

Total Page Visits: 2210 - Today Page Visits: 2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *