Tinta
Oto przedstawiam wam, mości lordowie, fragment odnalezionych w zamkowej bibliotece lorda Ganduglii Voze z Tinty Zapisków pierwszej podróży handlowej imć Abeliera z Wyspy Morre, wśród Wysp Południowych, do Chorasanu przeprowadzonej:
Dzień dwudziesty czwarty
Niewielką barką przeprawiliśmy się z wyspy, na której położone jest Rybie Miasto. Śmierdzące, brudne i pozbawione czaru, nie tak jak miasta Wysp Południowych. Ludzie mili, uczynni, ale liczący każdy miedziak.
Na łodzi panował spokój. Wypełniliśmy ją całą towarem, ludźmi i zwierzętami. Konie jak zwykle spokojnie reagowały na morze. Pod wieczór znaleźliśmy się wreszcie na stałym lądzie. Barrade z Carcansem ciągle się kłócą. Ile można tego znosić?
Po zejściu na ląd Berron ucałował ziemię z radości. Jako jedyny nie lubi podróżować drogą wodną, ciągle rzyga i gębę ma zieloną. Dziwne to, bo ojciec jego jest rybakiem.
Nocujemy w niewielkim zagajniku. Czuwamy na zmianę i pilnujemy wozów.
Dzień dwudziesty piąty
Jedziemy wśród wielu jezior, teren tu podmokły. Powietrze niezdrowe, wszędzie pełno wilgoci i oparów. To nie to samo co u nas na Morre – gdzie jest słońce, ciepło i niebieskie niebo?
Nocujemy na niewielkim wzgórzu, wśród bagnisk. Nieprzespana noc z powodu natrętnych, wielkich jak osy moskitów. Nie odganiał ich nawet dym ze spalonej dergi. Znów się zadziwiłem, bo na Morre zawsze palenie tego zielska pomagało.
Dzień dwudziesty szósty
Jedziemy dalej prostą drogą. Spotykamy wielu kupców jadących z Tinty do Clobruga i Ganelonu. Mało wojskowych. Tu rzeczywiście panuje pokój. Mijamy zaledwie dwie strażnice, kilka karczm, w tym pocztową, tam gdzie trzeba płacimy myto i w spokoju podążamy dalej.
O sprzeczkach pisać mi się nie chce. Carcans wchodzi na wyżyny głupoty. Nie daje się z nim wytrzymać. Przestaję się dziwić Barradeowi, który musi z nim powozić.
Przecieka jedna z beczek. Gdyby nie zdolności Yvetta, dziura nie zostałaby załatana. O zachodzie słońca, mimo że ołtarzy tu nie uświadczysz, na sporządzonym naprędce stole ofiarnym składamy za to dzięki Matce Ziemi (dziki zając, dwa jajka i kubek wina). Carcans upija się znowu. Kończą się świece wotywne. Ciekawe, czy w Tintcie je nabędę?
Dzień dwudziesty siódmy
Dzień dwudziesty ósmy
Bez zmian. Spokój i zwykłe trudy podróży. Wieczorem zaczyna padać.
Dzień dwudziesty dziewiąty
Docieramy do Tinty. Jestem tu pierwszy raz, Carcans po raz piąty. Po przekroczeniu murów miasta od razu pochłonęła go pierwsza z napotkanych oberży.
Opłacenie ceł i kontrola towaru przechodzi bez kłopotów. W południe spotykamy się z kupcem o przedziwnym i niewypowiadalnym dla nas imieniu Voight. Ogląda uważnie wszystkie beczki, ale nie marudzi bez powodu, odkorkowuje i sprawdza smakując siedem. Siedem! Ale jest zadowolony z wina. Potwierdza, że lepszego niż na Wyspach Południowych nie ma. Płaci tyle, ile ustalił z nim wcześniej Barrade. Zadowolony z zakupu, zaprasza na ucztę w swoim domu.
Barrade rozdziela srebro między nami, sprawiedliwie, tyle ile każdemu przypada, po czym z bratem idą na dziwki. Wolę pokręcić się po mieście. Carcans zniknął i mam nadzieję, że szybko nie wróci, pijanica. Kupuję świece – niestety łojowe, nie rybie, z tłuszczu zwierzęcia lądowego, niestety, wykonane. Obawiam się, że to śmierdzące kopciuchy.
Tinta to miasto grodzone wysokimi i grubymi murami z dwunastoma wieżami na planie kwadratu. Bram wjazdowych jest trzy (Uciekinierów, Kupiecka i Królewska), w tym główna (Kupiecka), przez którą przejechaliśmy. Niewielki rynek oraz drugi, chyba mięsny, a na nim dwa pale z jakimiś ledwie żywymi skazańcami, trzeci w dybach. Wiele karczm i magazynów z suknem. Cechy w swych dzielnicach siedzą (do portowej nie dotarłem), obecnie podobno skłócone ze sobą i z książęcą radą.
Książę Morick Zwinny zasiaduje w położonym nieco wyżej miasta zamku, do którego prowadzi brukowana droga mająca początek na rynku. Zamczysko posępne, niewysokie, jakby dostosowane swym wyglądem do krępych murów i baszt. Co się rzuca w oczy, to przysadzista wieża we wschodniej jego części, pod którą, jak mawiają, mieszczą się straszliwe lochy. Kasztel osadzony jest tuż nad wodą, na skale. Został od strony morza objęty niewielkim murem, ale przeto dojść doń z poziomu wody niemożliwym się staje. Więcej nie zdołałem obejrzeć, bom został przegoniony przez patrol wartowników, a i późna pora nastała.
Po powrocie do miasta dopilnowałem załadunku w magazynach. Jutro o świcie wyruszamy dalej w stronę Bene, Brdeku i Chorasanu. W Bene czekać na nas będzie Złoty Kormoran z Morre (oby stary Dervin dopłynął nim na czas!). Wymienimy puste beczki na pełne i zdamy skrzynie z kruszywem (w tym miedź, bryłki żelaza, cyna, a jeśli kupiec zdąży na czas to i worki tego żółtego, śmierdzącego pyłu). Teraz podróż wozami trwać będzie dłużej, no bo ciężej, a koniki też już nie pierwszej młodości.
Wieczorem uczta u imć pana Voighta de Tulpe (jeśli dobrze odnotowałem). Mięsiwa sporo, wino, niestety chorasańskie podano, kasze i gotowane warzywa. Prócz żony wielmoża i jego szóstki dzieci, matki i ojca starego, trzech podróżnych do Wielkich Rozdroży tam spotkaliśmy. Imion ich nie pomnę, bo zapiski z tej nocy dopiero w Bene sporządziłem, pamiętam jedynie, że na tego, co o lochach mi opowiadał, Holder wołano. Jechał do Ganelonu, gdzie miał dokonać wymiany ksiąg jakichś. Mówił, że zajmuje się spisywaniem dawnych dziejów i z zainteresowaniem wysłuchał moich doświadczeń. Okazałem mu swe marne notatki, które przejrzał i nawet pochwalił.
A teraz to, co Holder mi wieczorem opowiedział, a co zdążyłem zapamiętać. A to było tak:
„Kiedy piraci z Wysp Południowych na wysp Archipelagu napływać zaczęli i łupili każdego i wszystko, co tylko złupić się dało, książęta niejedną armię przeciw nim wystawiali, lecz próżne to były działania. Korsarze bowiem przeraźliwie sprawni w żegludze byli i tylko, gdy czuli nosem zagrożenie, znikali tak szybko, jak się pojawiali. Statków mieli niewiele, ale wszystkie prędkie, zwrotne i pakowne. Atakowali a to wyspę jakąś, a to osadę niewielką, a nawet zdarzało się, że miasteczka i garnizony w głębi ujścia Alkmeny, skąd broń łupili. Ile statków padło ich łupem, tego nie wiedział nikt. Ilu niewinnych pomarło, tego też nie liczono.
Nie było jednak i tak, że książęta żadnego pirata nie łapali i na jeńca go nie brali, bo byłoby to niesprawiedliwością w tej opowieści. Żeby jednak ich towarzyszom wybić z głowy ratowanie pojmanych zadecydowano, że jeńców trzeba będzie w dalekiej od Archipelagu twierdzy trzymać. I tak padło na Tintę. Tu bowiem, w zamku książęcym, wieża stara stała, z głębokimi lochami, co dwa razy dziennie zalewane były, wraz z morzem. Brańca takiego tu trzymano i na początek ładnie i grzecznie go proszono, by tajemnice rabusiów zdradził. A jak oporny był, to kata zapraszano, a takich to w Tincie było dużo, wszyscy doświadczeni i z fachem w ręku wielokrotnie sprawdzonym.
I kapera takiego nasamprzód, by zmiękł lekko, wsadzano do celi wąskiej, co stać w niej tylko można było. Czekał on, aż woda najdzie wraz z przypływem. Jak przyszła, musiał albo na palcach stać, albo ciągle nimi wierzgać, by się nie potopić jak kocięta w worze do rzeki wrzucone. Jak siły już nie miał i tonął, to go wyławiano, cucono i od początku do celi wrzucano, czekano znów odpowiednio długo, aż się nie przyznał. Jak się kat znudził, bo łupieżca hardy był i nierozmowny, drugiego pirata do celi wrzucał i razem ich tak trzymali. Wówczas trudniej było o oddychanie walczyć, bo się wzajemnie topić zaczynali i o pomoc szybciej wołali.
A jak cela wyżej położona była i wodą nie podchodziła, to bywało i tak, że w niej z czterech umieszczano złoczyńców. Stać ciągle musieli dniami całymi, bo miejsca nie mieli, by spocząć. Robili pod siebie, a i szczury im wpuszczano, co stopy im podgryzały, a im więcej gówna było, tym wyżej po odchodach podchodziły i rany wyżej im czyniły. Z gryzoniami temi kolejna rozrywka taka była, co w wielu lochach jest znana: gagatka na plecach kładziono i dobrze wiązano, a następnie wiadro mu na brzuchu umieszczano ze szczurem w środku. Następnie je podgrzewano i zwierzątko uciekać gdzieś musiało, to też przez brzuch nieszczęśnika ratunek zawsze znajdowało. W takim wypadku, jak się skazaniec nie przyznawał na czas, to już nic z niego wydobyć się nie zdawało.
Z wodą to i inne wymyśle metody były. A to do ust ją wlewano, gdy korsarz głową w dół wisiał, płótnem je zakrywano, więc wypluć jej nie mógł. Pojono go wodą, aż mu brzuszysko napęczniało, wtedy je drobno nacinano i patrzono, jak wszystko z niego wypływa. Ustawiano takiego także w celi tej wąskiej, z wodą do pasa. Nacinano go powoli, powolutku. Jak woda odpływała, to po nogach czy brzuchu rany mu oprawca nowe czynił nożykiem takim cieniutkim, jak przypływała – to wyżej cięcia robił. Ile się przy tym owadów zleciało, a ile rybek chętnych ludzkiego mięsa smakować, to lepiej nie wspomnę. Powiem tylko, że jak pirat bluźnił i księcia znieważał, to mu język odcinano, bądź uszy, a czasami i jedno i drugie, przy pomocy takiej maski żelaznej, która powali ostrzami swemi rany mu zadawała i uszu pozbawiała dzień po dniu.
O innych, znanych wszędzie w lochach Pięciu Dolin, siurpryzach mówić nie wypada, bo szkoda nań czasu. Zatem ani o łamaniu kołem, o członkach wyrywaniu, o sadzaniu na krześle z kolcami ani o wrzątkiem karmieniu mówić ci nie zamierzam.
Powiem lepiej co ciekawsze było i godne zapisania. Był w Tincie taki dręczyciel, co gruszkę miał, maszynę taką metalową, niewielką, o kształcie tego owocu. Otwierała się ona, jak się rączką kręciło, więc ów wkładał ją w każdy otwór ciała, jaki tylko zechciał, i powoli pokrętłem gruszkę otwierał, co ból rodziło straszliwy, bo ciało rozrywała od wewnątrz. Kat ten, Jabłuszkiem pieszczotliwie zwany, każde miejsce miał już wypróbowane i wiedział, gdzie jego maszynka w jakiej dziurze i jaką krzywdę wielką wyrządzić ci może.
To metody były po to, by kapera do gadania namówić. Jak już gadać zaczął i wszystko księciu wyśpiewał, to karać go należało odpowiednio, głównie na śmierć, bo książęta nasi do litościwych nigdy nie należeli. Toteż, kiedy jednak łaską się wykazali, na stosie piratów skutecznie, lecz szybko niestety, dlatego ku niewielkiej radości gawiedzi, palono. W pozostałych wypadkach na rynku mięsnym stanowisko takie sklecano, z belką drewnianą po środku. Na niej żelazna deska była o ostrej krawędzi. Sadzano na niej skazańca, wiązano rękoma do góry, a do nóg linami ciężarki doczepiano. Jak bardzo był winny, to odważniki powoli dokładano, więc ciało jego rozrywane do pępka czasami i z pięć dni było, a jak tylko trochę winny, to szybko go rozpoławiano, bo jedynie dwa dni tak płakał.”
Wszystko to straszne było i jeść mi się odechciało. Nic więcej z nocy tej nie pamiętam, bo uczta do późna trwała, a i wina zbyt wiele spożyłem, przeto o ranku wiele cierpiałem.
Dzień trzydziesty
Carcansa zastajemy śpiącego na wozie. Jest pijany jak świnia i cały obrzygany. Paskudztwo. Kiedy zatem wyruszyliśmy w stronę Bene…
I tu Zapiski podróży handlowej imć Abeliera z Wyspy Morre się urywają. ���l8