Albo się Karla Ovego Knausgårda pokocha albo…
Albo się Karla Ovego Knausgårda pokocha, albo uśnie po pierwszej pięćdziesiątce. Kartek.
Mnie pochłonęła – 548 stron minęło, nie wiem kiedy.
Tu naprawdę nic się nie dzieje i nie jest to żaden zarzut. W pierwszej części najbardziej intersującym (z punktu widzenia „wartkiej” akcji”) był wątek pozostawionej w zaspie zgrzewki piw… Wszystko skąpane w chłodzie i zimnie, każde uczucie bohatera-Autora jest jak zimny prysznic. Nie ma tu szczęśliwej rodziny, nie ma ”fajowych” kolegów, młodzieńcze popijawy to spotkania manekinów, a kapela, w której przygrywa Ove, nie nadaje się nawet do gry w centrum handlowym.
W drugiej – absolutnie perfekcyjny opis żałoby po znienawidzonym ojcu. Szczegółowy tak bardzo, że aż trze skóra o skórę, szeleści ta żałość, ten wstręt, ten smród, ta pozorna nieśmiertelność, w którą wierzymy. Niezrozumiałe łzy bohatera, odór gnijącego domu, jak trupi, grobowy fetor i ta kompulsywna niemalże potrzeba sprzątania, wysprzątania wspomnień po ojcu-alkoholiku, wyrzucenia spleśniałych przedmiotów, które przywracają pamięć o nim i pochowania go wraz z pamięcią o nim.
A może „Moja walka. Księga pierwsza” nie jest o tym?
Miejscami czułem, jakbym stał z bohaterem w jego sypialni, siedział z nim przy stole, przysłuchiwał się rozmowom z bratem, szorował te piekielne schody z wymiocin i ekskrementów, zaglądał z nim do lodówki i jechał samochodem do firmy pogrzebowej.
Piekielnie bliska ta znajomość. Niewygodna i dlatego tak pociągająca.
Nie poprzestanę na pierwszym tomie.