Krivoklat
Przepyszna, choć wymagająca od jej pochłaniaczy, pełnego skupienia i czytania na wdechu (zdania, proszę Państwa, wydarzają się w „Krivoklacie” zupełnie długaśne), rewelacyjna powieść Jacka D. o tym, co należy nazywać i jest sztuką, a co według niektórych sztuką zupełnie nawet nie bywa. Czym zaś okazuje się być szaleństwo, a kim prawdziwy twórca i czym jego dzieło.
Główny bohater, pan już w pewnym wieku i z niewątpliwie bogatym doświadczeniem, jak to się mawia, życiowym, z powodów szczegółowo wyjaśnionych w książce, zajmuje się from time to time oblewaniem arcydzieł malarskich (słowo to powinienem ująć w gruby cudzysłów) kwasem siarkowym, sprytnie przemycanych pod kapotą. Znany postrach europejskich muzeów i skierowany na przymusowe leczenie w pewnym odludnym zamczysku, którym kieruje dość przeciętnych talentów, choć pełen pomysłowych rozwiązań, aby leczyć, by wyleczyć, indywiduum, bohater czyni rozważania o rzeczach dlań istotnych, a dla nas ciekawych. Wspomina swe dni chwały, planuje i zastanawia się, jakie następne „słynne” tylko z nazwy płótno warte jest zniszczenia (wybór jest potężny, aczkolwiek niełatwy, tyle powszechnie wielbionej miernoty wisi na ścianach. Podjęcie decyzji wymaga wiedzy, oczytania i obycia. Wiesz w ogóle, o czym mówię?).
Autor nawiązuje do twórczości Thomasa Bernharda (ha!) i wymaga od swych czytelników, by znali nie tylko Rubensa i jakąś tam Monę zza pancernej, o zgrozo, szyby. Ironizuje, puszcza oko i nieco naigrywa się. Ale w jakim stylu! I wreszcie jako jeden z nielicznych odważnie naśmiewa się z muzealnych opisów dzieł sztuki, tych diabelskich karteczek, które nie wyjaśniają niczego, a z odwiedzających robią idiotów.
I dobrze im tak. Kto wie, zastanawia się bohater, może już niedługo usłyszycie o „metodzie Krivoklata”, albo o „Krivoklatowskim Systemie Spryskiwania Kwasem Siarkowym”?
Jednym słowo – cudeńko.