
Porcelanowe łabędzie Jacka Dehnela
Na wstępie pochylę czoła przed autorem i przed ogromem pracy, jaką wykonał, pisząc dwie połączone w jedną całość książki. Kończąc czytać „Łabędzie” upewniam się w przekonaniu, że najbardziej lubię czytać Jacka Dehnela w stylu retro – najlepsze fragmenty to właśnie te, które opisują osiemnastowieczne życie pewnego elektora Augusta i jego faworyta Henryka Brühla, a poprzez wszelkiego rodzaju matrymonialne powiązania również przedwojenne perypetie warszawskiej rodziny. To na tej solidnej bazie, paradoksalnie zbudowanej z delikatnego białego złota, jakim nazywano porcelanę, Jacek Dehnel buduje fundamenty księgi, „którą chciał napisać”. I jest tu wszystko – barokowy przepych, augustowskie rozpasanie, początki miśnieńskiej faktorii i niewyobrażalne bogactwo, które spływało na polskie ziemie jak łaska jaśnie wielmożnego pana.
Poprzez łabędziowy serwis, dzieło niewątpliwe wyjątkowe (pozostały z niego – o zgrozo – jedynie pojedyncze sztuki), dość łatwo wkraczamy w świat warszawskich antykwariuszy, a stąd niedaleko do Chełmońskich, Wyczółkowskich, kontuszowych pasów i innych fajansów. Sam już nie wiem, co Jacek Dehnel zdołał lepiej uchwycić – drezdeński blichtr czy zapach żydowskich antykwariatów, w których kupić można było najcudowniejsze z cudeniek.
Wojna, pożoga i PRL – i tak powstaje część druga, książka, o której istnieniu „autor nie wiedział”. Fascynująca, choć obezwładniająca ogromem informacji i postaci, opowieść o wielkim procesie przemytników, oszustów i handlarzy sztuką, którzy – o zgrozo po raz drugi – ogałacali powojenną Polskę z najwybitniejszych dzieł, inne łapczywie podbierali dla siebie, pokątnie, choć na skalę wręcz niewyobrażalną, handlując złotem. A że był to proceder wykraczający nawet poza Europę, w aferę wmieszani zostają brazylijscy pracownicy ambasad, wiedeńscy antykwariusze, a nawet pewien ksiądz, który stał się moim „ulubieńcem”. Do tego tajne służby, wille, schowki i więzienne grypsy. Wsypy, donosiciele i namiętności. I to wszystko w „szarym” PRLu.
Obszerność „Łabędzi” może odstraszać. Nie twierdzę, że łatwo było się przez nie przebijać, ale też i materia nieco niewdzięczna, więc siedź człowieku i z sądowych akt wysupłaj to, co najsmakowitsze. I to się ostatecznie udaje, choć autor wymaga od nas pełnego zaangażowania, skupienia i czasu.
A jakaż później przyjemność, gdy przechadzasz się korytarzami jednego z polskich narodowych muzeów i widzisz cudem uratowany łabędziowy talerzyk?
