Tylko trawa i wiatr…
Z „Gdzie śpiewają raki” było tak: wszyscy mówili o książce Delii Owens, wszyscy się zachwycali, więc zdecydowałem się podjąć karkołomny krok i wbrew własnym obawom, nabyłem ją i skonsumowałem.
To kolejna w moim czytelniczym dorobku książka, której akcja rozgrywa się na głębokim amerykańskim południu – czyli bagna, duchota i moskity. Rozsypujące się domostwa, na werandach siedzą Afroamerykanie i popijają zimną lemoniadę. A w tym wszystkim główna bohaterka, porzucona przez rodzeństwo, matkę, a później ojca, pozostawiona na łaskę niepogody, otoczona tajemniczymi Mokradłami, przyrodą, która pochłania ją bardziej niż ludzie i ludzkie problemy.
Kya jest tajemnicza, piękna i fascynująco dzika. Spędzamy z nią tak dużo książkowego czasu, że nie wiedząc kiedy, pociąga nas coraz bardziej, a troska o jej losy staje się naszą troską. Dorastamy z nią, czujemy bicie jej serca, gdy porywają ją oceany uczuć, tęsknimy, marzymy i… tak, pisze to wszystko zimnokrwisty z założenia facet.
Gdzie kryje się sekret „Raków”? W niesamowicie opisanej samotności, która pochłania nie tylko bohaterkę, ale i czytelnika. W wytworzeniu onirycznego świata, gdzie litery, liczby i czas nie mają znaczenia. To samotność otoczona śpiewem ptaków, szumem trawy, bzyczeniem owadów, oślepiająca nas poblaskami fosforyzujących skrzydełek i płatków kwiatów. Niekiedy czułem, że mój oddech zburzy spokój Kyi w kontemplowaniu poświtów wschodzącego słońca; jakbym swą obecnością wchodził z hałasem cywilizacji do jej spokojnego życia, regulowanego porami roku i światłem dnia.
Poza warstwą fantasmagorycznej niezwykłości Autorka daje nam jeszcze jeden zaskakujący prezent, który spowodował, że książka nabiera nowych rumieńców – to dwutorowo prowadzona akcja. Z jednej strony obserwujemy codziennie zmagania Kyi, podczas gdy w tle, niczym burzowa chmura, czai się drugi z wątków: morderstwo chłopaka z miasteczka, z którym – jak się wydaje – główna bohaterka może mieć jakiś związek. Tym samym „Raki”, nie wiadomo kiedy, zmieniają się z opowieści o dziewczynie, miłości i miłosnym zawodzie w rasowy dramat sądowy, gdzie o losie człowieka zadecyduje ława przysięgłych.
Mimo wielu narzekań, mnie „Gdzie śpiewają raki” zachwyciły. Nie tylko urzekającymi opisami przyrody – jakkolwiek źle może to dla niektórych zabrzmieć – ale również samą pospolitą, „zwykłą” historią o miłości, zdradzie i odrzuceniu. Nie brak tu odnośników rasowych i mowy o społecznemu wykluczaniu wszystkiego, co nawet jeśli ma ten sam kolor skóry, ale jest jakkolwiek odmienne, z założenia staje się złe, podstępne i obce. Było mi dobrze być sam na sam z Kyą. Zza jej ramienia podglądałem ją, gdy łowiła ryby, wraz z nią płynąłem po paliwo i zbierałem omułki o świcie. Rozumiałem ją i jednocześnie nie potrafiłem zrozumieć, bo Kya to świetnie zbudowana przez Autorkę, niejednowymiarowa bohaterka. „Gdzie śpiewają raki” to wbrew pozorom wcale nie taka ospała historia, na jaką się początkowo wydaje. Polecam!